Indie, Nepal, Tybet 2018

Zapraszamy na film

Dziennik podróży
2018
15 września

Indie

Indie
Długo wyczekiwana podróż się rozpoczyna! Jak zwykle łączymy kilka celów. Po pierwsze Indie – uwielbiane przez Anetkę za miłych ludzi, za kolory, za zapachy, wreszcie za jogę. Nepal i majestatyczne Himalaje – to dla nas obojga! Wreszcie Tybet – moje marzenie od wielu lat. Jak tam wygląda? Czy zachowała sie tybetańska kultura? Chcę się o tym przekonać. Jedziemy pociągiem do Warszawy, dalej samolotem przez Rzym do New Delhi. Metro na dworzec kolejowy (60 Rs/os), pociąg do Haridwar (5h, bez opóźnień, bilet kupiony przez internet jeszcze z Polski), bus do Rishikeshu, tuktuk (100 Rs) do hotelu Bandari Swiss Cottage (800 Rs/noc). 30 godzin w podróży. Wieczorem jeszcze spacerujemy po miasteczku 🙂
17 września

Rishikesh

Rishikesh

Nasz punkt startowy to Rishikesh, czyli kolebka jogi.Wszędzie pełno szkół jogi i aśramów. Gwałtowny wzrost popularności jogi na Zachodzie w ostatnich latach przekłada się na biznes tutaj. Jest popyt to jest też podaż. Ale nie jest to miejsce wyłącznie turystyczne. To prawdziwe indyjskie miasteczko nad Gangesem otoczone górami. Są indyjskie kolory, krowy na ulicach, małpy. Bardzo klimatyczne miejsce. Wstajemy późno, spacerujemy po mieście, zauważamy banner informujący o koncercie dziś wieczorem na ghatach. Oczywiście idziemy! Na początku ceremonia arati, zaraz po nim koncert. Etniczna muzyka grana przez wielonarodową izraelsko-palestyńską grupę.

18 września

Rishikesh

Rishikesh

Poranek nad Gangesem, obserwujemy budzące się miasto. Chillout. Zakupy. Po południu joga (500 Rs/os za 1.5h hatha yogi + 1h relaksu i medytacji). Kupujemy bilety na autobus nocny sleeper do Jaipuru (750 Rs/os) i zamawiamy taxi do Haridwar (1000 Rs).

19 września

Rishikesh

Rishikesh

Chodzimy po mieście jeszcze i wieczorem nocnym busem sypialnym jedziemy do Jaipuru. Bus bardzo lokalny, podobnie jak sam „dworzec” autobusowy w Haridwarze. Jedzie nie za szybko, robi trochę postojów. Ale nie wychodzimy, śpimy. W środku nocy coś do niego ładują. Brzęczy to jak worki z jakimiś śrubami, które powoli wypełniają przejście 🙂

20 września

Jaipur

Jaipur

Kwaterujemy się w hotelu Sweet Dreams (2000 Rs z wypaśnym śniadaniem). Troche zwiedzamy miasto i Świątynię Małp. Kupujemy na następny dzień bilet kolejowy do Ajmer. Nie wchodzimy do większości turystycznych miejsc – oglądamy z zewnątrz, na przykład z tarasu widokowego przy szklaneczce mango lassi.

21 września

Pushkar

Pushkar

Pociąg dociera punktualnie (3h) i bierzemy od razu taxi do Pushkaru. Kwaterujemy się w Hotelu Everest (1000 Rs) x2 noce finalnie. Eksplorujemy zakamarki miasteczka, kosztujemy lokalnego specyfiku – słodkich placków Mal Pua, wieczorem wjeżdżamy kolejką linową do świątyni Savitri górującej nad miastem. Schodzimy w dół już schodkami, razem ze sporym tłumkiem lokalnych turystów. Zaczynają się pierwsze prośby o fotkę z nami, czy też fotografowanie nas z ukrycia, niby robiąc sobie selfie. Co ciekawe, w robieniu sobie fotek przodują zdecydowanie… faceci! Dla nas to widok dość nietypowy, czy nawet czasem komiczny 🙂

22 września

Pushkar

Pushkar

Jest problem z biletami kolejowymi na następny dzień… Myśleliśmy, że już wszystko wiemy i rozpracowane mamy kupowanie biletów przez internet. Tym razem bilety, owszem, dało się kupić, ale zamiast numerów miejsc napisało się tylko „RLWL30”. Zasięgamy informacji i już wiemy, że znaczy to „Remote Location Waiting List”. A konkretnie oznacza to że nie ma żadnych szans że znajdzie się dla nas miejsce bo musiałoby zrezygnować 30 osób które też czekają i są przed nami w kolejce… A chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w jednym miejscu po drodze do Delhi… No nic, nie uda się. Kupujemy więc nocny bilet na ekspres bezpośrednio do Delhi i… też trafiamy na RLWL! Pytamy w biurze turystycznym przy ulicy co z tym można zrobić i okazuje się, że za 500Rs da się zrobić tak żebyśmy mieli miejsca. Pan z biura śmieje się, że indyjskie koleje to mafia – po znajomości, albo za łapówkę można wszystko 🙂 Nie mamy wyjścia, płacimy, dostajemy miejscówki i o północy bierzemy taxi do Ajmer. Niestety musieliśmy zapłacić też za tą noc w hotelu. Już na dworcu widzimy, że sami nic byśmy nie załatwili – wszystko pozamykane. Podobnie jak nie załatwilibyśmy nic sami przez internet. Znów jesteśmy mądrzejsi!
Nie stresowalibyśmy się tym za bardzo i moglibyśmy przemieszczać się wolniej, ale zdążyliśmy już kupić bilety lotnicze z Delhi do Kathmandu na za dwa dni! Tego zaś nie możemy opóźniać, bo równocześnie prowadzę dyskusję w sprawie wycieczki po Tybecie z pewnym chińskim biurem. Daty są określone i trzeba się wpasować…

23 września

Delhi

Delhi

Rano jestesmy w Delhi. Szukamy noclegu blisko dworca kolejowego i metra na lotnisko, bo kolejnego dnia wylatujemy do Nepalu. Trafia się jakaś nora bez okien na Starym Delhi za 1200 Rs. Dość szybko zauważamy pluskwy, więc się ewakuujemy. Później odwiedzamy kilka punktów turystycznych stolicy – Lotus Temple, kompleks grobowca Humayuna będącego pierwowzorem Taj Mahal, i inne. Jest niedziela, więc wszędzie tłumy turystów (lokalnych). Ilość fotek jakie chcą sobie z nami robić przechodzi wszelkie granice 🙂

24 września

Kathmandu

Kathmandu

Przylatujemy do Kathmandu, 700 Rs (Rupii Nepalskich – dzielimy przez 30 aby mieć cenę w złotówkach) taxi na Thamel. Zatrzymujemy się w Karma Travellers Home. Przyzwoite miejsce i na miejscu biuro turystyczne które oprócz lokalnych (i nie tylko) wycieczek załatwia też bilety lotnicze. Bukujemy więc od razu loty do Lukli za 180 USD/os w jedną stronę (x4 do zapłaty w sumie). Drogo, ale nie ma innej sensownej opcji dostania się pod Mount Everest, a to jest to o czym każdy po raz pierwszy jadący w Himalaje marzy!

25 września

Kathmandu

Kathmandu

Dzień zakupów w Kathmandu. Ceny wręcz śmieszne porównując z polskimi, więc kupujemy sporo 🙂 Kilka przykładowych cen:
1800 Rs (60 zł) – fajne kije trekkingowe
2500 Rs (85 zł) – szal kaszmir
1800 Rs (60 zł) – żółte spodnie, niby gore-tex
5000 Rs (170 zł) – duży plecak, niby Osprey
3500 Rs (120 zł) – puchówka, niby NorthFace
800 Rs (25 zł) – czapki
600 Rs (20 zł) – portfeliki

Wszystko powyżej bardzo dobrej jakości! Rzeczy bardziej tandetne (z tymi samymi metkami) można oczywiście dostać dużo taniej, ale tego nie kupujemy. Jadąc do Nepalu można spokojnie nie brać żadnych ciuchów i we wszystko zaopatrzyć się na miejscu. Kto lubi metki topowych marek ten je ma. Dla mnie ważne, że rzeczy są na prawdę dobrej jakości i widać ile mogą faktycznie kosztować.

26 września

Kathmandu

Kathmandu

5 godzin czekania na lotnisku i.. nie ma lotów do Lukli. Pani na check-inie ma monitor z kamerą internetową pokazującą sytuacje na lotnisku w Lukli. Niby nie ma tragicznie, ale pokazuje nam na chmurę wiszącą przed początkiem pasa. Chmura zniknie – samoloty polecą. Niestety wciąż tam jest i ani drgnie… Wracamy do hotelu (1200 Rs), rebukujemy bilety na następny dzień i zamawiamy taxi na rano (700 Rs).

27 września

Kathmandu

Kathmandu

Znów rano na lotnisko i… znów nie ma lotów. Tym razem już przeszliśmy check-in i mieliśmy już boarding passy w rękach. Nawet pierwszy samolot poleciał! Jak się później dowiedzieliśmy nie mógł wylądować i chyba wrócił… Anulujemy więc nasz bilet i wracamy. Przez hotel udaje nam się zdobyć bilet na wczesny lot na dzień następny. Nie wiem jak oni to robią! Przecież drugi dzień nikt nie wyleciał i wszyscy pewnie chcieli rebukować. To jest przewaga zlecenia takiej operacji lokalnemu pośrednikowi zamiast kupowania samemu przez internet (w takiej samej cenie). Przypuszczamy, że duża część nie czeka, tylko bierze helikopter (one latają). Niestety cena jest znacznie wyższa… Tu trzeba powiedzieć dwa słowa o tym jak funkcjonują loty do Lukli: Otóż jest kilka linii lotniczych (Yeti, Summit, Sita) i każda z nich ma przynajmniej ze 2 samoloty. Rano w okolicy 6:00, jeśli jest pogoda w Kathmandu i w Lukli wszystkie startują w tzw. „pierwszy lot”. Po 25 minutach są w Lukli, szybie przepakowanie pasażerów i szybki powrót do Kathmandu. Tu znowu szybka podmiana bagaży i pasażerów i wszystkie samoloty ruszają w „drugi lot” (każda linia o trochę innej godzinie bo pas w Lukli jest przecież jeden). I tak dalej aż wszyscy pasażerowie zostaną przetransportowani albo zepsuje się pogoda (zwykle to drugie). Tak więc widać jakie ważne jest posiadanie biletu na jak najwcześniejszy lot. Nie ma co wybierać która godzina najlepiej pasuje 🙂

28 września

Monjo

Monjo

Wreszcie lecimy – do trzech razy sztuka 🙂 I wreszcie koniec stresu – teraz tylko góry i piękne widoki.
Na początek wstępujemy jeszcze do ładnej kawiarenki i robimy ostatnie zakupy. Niepotrzebnie, bo ceny w Lukli wyśrubowane jakby dalej miało już nie być sklepów! Załatwiamy formalności, wnosimy (pierwszą) opłatę i ruszamy!
Zaczynamy z wysokości ~2800 m n.p.m, początkowo ~200m w dół, a później w górę. Idzie się przyjemnie, piękne widoki od początku – małe wioski, małe poletka pełne warzyw, itp. Po drodze zatrzymujemy się na nasz pierwszy lemon tea i zatrzymujemy się na nocleg dopiero w Monjo, tuż przed wejściem do Parku Sagarmatha.

29 września

Sagarmatha National Park

Sagarmatha National Park

Wstajemy bez pośpiechu i jemy śniadanko. To będzie nasz plan na najbliższe dni. Nie wiadomo czemu wszyscy wyruszają w trasę bardzo wcześnie rano. Przecież w jeden dzień i tak nie da się zbyt długo iść bo nie można zbyt szybko zdobywać wysokości. Chodzimy raczej szybko i bez postojów, często na równi z tragarzami i dzień kończymy wczesnym popołudniem. Po co wstawać wcześniej?
Tyle co ruszyliśmy to mamy bramę do Parku Narodowego Sagarmatha i konieczność zarejestrowania się i wniesienia kolejnych opłat. Teraz żałuję, że nie załatwiliśmy tego wczoraj wieczorem kiedy było pusto. Dziś wielka kolejka która posuwa się bardzo wolno… Na murze wielka tablica – zakaz latania dronami na terenie całego parku… Drona nie mam, ale to temat który mnie żywo interesuje. Miejsca do latania są rewelacyjne – można by tyle fajnych ujęć z powietrza zrobić. Ech…
W końcu załatwiamy formalności i idziemy. Po drodze wiele wiszących mostów. Mocne, stalowe konstrukcje – jaki z bagażami też po nich przechodzą.
Ktoś nam mówił, że końcówka podejścia do Namche Bazaar to najgorszy odcinek na całym treku pod Everest. Faktycznie jest długi i stromy odcinek, ale też nie coś strasznego. Idziemy na równi z tragarzami, wyprzedzając innych turystów idących „na lekko”. W zasadzie to prawie nikt nie idzie tak jak my – samodzielnie wszystko taszcząc. Przewodnik i tragarze to norma. W sumie ani jedna opcja ani druga nie jest zła. Dla nas wejście na górę jest wtedy jak zrobimy to sami. Z drugiej strony Nepal to biedny kraj i praca dla tragarzy (to nie Szerpowie ale głównie „ludzie z nizin”) i przewodników to bardzo istotne źródło dochodu. Byliśmy ciekawi jak potraktują nas, którzy nie korzystają z ich usług. Szybko nasze obawy zostały rozwiane. Wszyscy okazali się bardzo sympatyczni i często pierwsi witali nas pozdrowieniem Namaste, nawet gdy szli ze swoimi klientami.

30 września

Namche Bazaar

Namche Bazaar

Dzień odpoczynku w Namche Bazaar. Dość szybko weszliśmy na 3400m n.p.m. i nie ma co spieszyć się jeszcze w górę. Trzeba pozwolić organizmom się przystosować. Namche Bazaar to bardzo przyjemne miejsce. Są knajpki dla turystów (jeśli ktoś potrzebuje np. kawy i chacha), jest wiele sklepików z ciuchami i sprzętem sportowym. Zaskakuje nas, że ceny są praktycznie takie same jak w Kathmandu, a wybór jest duży. Nawet można płacić kartami (ale z ekstra prowizją 5%), czy też wypłacić trochę pieniędzy z bankomatu (ale z prowizją 500Rs i maksymalną kwotą 10000Rs – co też daje 5%…)

1 października

Tengboche

Tengboche

Czas ruszać dalej – jak zwykle bez pośpiechu. Kawałek za miastem wyłania się piękna góra Ama Dablam. To taki Matterhorn Himalajów! Widoki gór już mamy na stałe. Do Tengboche (3850 m n.p.m.) dochodzimy już koło południa. Pijemy zwyczajowo „lemon tea” w wariancie „small pot”, czyli w litrowym termosie. Kupujemy po zupce i kwaterujemy się. W wiosce nie ma zbyt wiele lodgy. Tu rządzi klasztor i nie pozwala zbyt wiele budować. Byliśmy szybko i nie ma jeszcze pełni sezonu, więc mamy gdzie spać. Inaczej trzeba by iść dalej i szukać noclegu w jednej z kolejnych wiosek.
Wieczorem idziemy do klasztoru zobaczyć buddyjskie modły. Trochę czujemy się nieswojo bo przychodzą tu też chyba wszyscy inni turyści a mnichów jest tylko dwóch (choć podobno w klasztorze mieszka ich kilkudziesięciu). Są chyba do tego przyzwyczajeni i zdają się nas wszystkich nie zauważać i mantrują swoje sentencje.

2 października

Pheriche

Pheriche

Droga początkowo prowadzi mocno w dół – Tengboche jednak znajduje się na szczycie całkiem pokaźnej góry. Dalej wzdłuż rzeki, którą trzeba przekroczyć przed samą Dughlą. Stąd w górę pięknymi, rozległymi polanami i w końcu znów trochę w dół do Pheriche (4250 m n.p.m.)
Znów wioska wyludniona bo doszliśmy dość szybko (no i nie ma jeszcze pełni sezonu). Kwaterujemy się i wypoczywamy. Nasza lodża jest prowadzona przez Szerpę który był na Mount Evereście! Szerpa to nacja, nie zawód, ani też określenie ludzi gór. Rozmawiamy o górach, pokazuje nam nasz pierwszy ośmiotysięcznik jaki widzimy – Cho Oyu. Dowiadujemy się też z „pierwszej ręki” jak to z Szerpami jest. Praktycznie wszyscy tragarze to nie Szerpowie tylko „ludzie z dolin”. Przeważnie biedni, którzy w sezonie turystycznym przyjeżdżają za turystami trochę zarobić. Natomiast rodowici Szerpowie zajmują się robieniem interesów – prowadzą lodże, pracują przy wyprawach wysokogórskich, itp.

3 października

Lobuche

Lobuche

Kolejny dzień to dość dużo podejścia, bo aż na 4900 m n.p.m. do Lobuche. Idzie się dobrze, widoki rewelacyjne. Mniej więcej w połowie drogi mijamy czorteny poświęcone Szerpom którzy zginęli w górach. Jest ich wiele i daje to wszystko do myślenia. Czy szli tam sami? Pewnie nie. Pewnie brali udział w wysokogórskich ekspedycjach organizowanych przez ludzi zachodu. Czy więc byli po prostu w pracy? Jak w takim razie traktują góry? Czy chcą je też zdobywać?

 

4 października

Gorak Shep

Gorak Shep

Tej nocy nie spało mi się dobrze. Szybko idziemy w górę i wysokość staje się odczuwalna. Nie żeby tam jakieś poważne problemy – po prostu wierciłem się połowę nocy i ciężko było zasnąć. A może po prostu było niewygodnie? 🙂
Pokoje do spania w lodżach nie są ogrzewane. Nad ranem szyby są zamarznięte – jest pewnie niewiele powyżej zera wewnątrz. Jacyś Chińczycy prawie kąpią się w korytarzu przy umywalce. Brrrr 🙂 Za to ciepło jest w jadalni – piecyk opalany wysuszonymi odchodami jaków daje radę 🙂
Dziś drogi niewiele jeśli chodzi o wysokość – trochę więcej jeśli chodzi o dystans. Ścieżka wije się zboczem, a w dole potężny lodowiec Khumbu.
Docieramy do Gorak Shep (5200 m n.p.m.), standardowo coś pijemy, jemy zupkę i myślimy co dalej. Robi się późne popołudnie, a rejon Mount Everestu za gęstymi chmurami… Postanawiamy podejść kawałek ścieżką na Kala Patthar. Później jeszcze kawałek. Moja Piękna Żona chce wracać bo i tak nic nie będzie widać. Pewnie ma rację i moje argumenty, że a co jeśli jednak się wyłoni  jej nie przekonują. Po krótkiej wymianie zdań stwierdzam, że idę. W rezultacie idziemy oboje, za to w milczeniu. No i docieramy na ten Kala Patthar nie specjalnie zmęczeni i… nic nie widać… Gapimy się w mgłę licząc, że w końcu tą najwyższą z gór zobaczymy choć na sekundę, ale nie! No nic, trzeba będzie wrócić tu rano… 🙂

5 października

Mount Everest

Mount Everest

Kolejnego dnia rano piękna pogoda i czyste niebo! Kolejny raz włazimy na Kala Patthar (~5600 m n.p.m.) Na lekko, bez ciężkich plecaków, więc jest lajtowo 😉
I w końcu, gdzieś połowie podejścia… JEST! Po to tu przyjechaliśmy – widzimy Mount Everest na własne oczy! Robimy dużo fotek – razem, osobno, stojąc na głowie, itp 🙂 W dole widzimy Everest Base Camp. Tam właściwie kończy się nasz trek, ale już nie chce nam się tam iść. Widzimy Everest i Base Camp z góry i to nam wystarcza!
Tego dnia schodzimy w dół dość spory kawałek – aż do Pheriche! Wiele godzin marszu.

6 października

Namche Bazaar

Namche Bazaar

Cały dzień idziemy w dół. Chyba z 8 godzin marszu. No, powiedzmy, że średnio w dół, bo po drodze trzeba się wspiąć do Tengboche.
Zatrzymujemy się w bardzo fajnym hoteliku w samym centrum Namche Bazaar.

7 października

Lukla

Lukla

Kolejny dzień schodzenia. Droga dość się dłuży więc umilamy ją sobie podziwianiem krajobrazów i fotografowaniem. Dopiero idąc w dół mamy na to czas. Przechodzimy wiszące mosty, mijamy tragarzy i objuczone jaki (a właściwie mieszańce jaka z krową).
Zaczyna padać deszcz. Ponoć od kilku dni pada, ale nie zauważyliśmy tego bo byliśmy w tym czasie powyżej deszczowych chmur. Zatrzymujemy się na chwilę w chacie wyglądającej jak cukiernia – z apetycznymi ciachami na wystawie i… jemy najgorsze ciastko i pijemy najgorszą kawę w Nepalu (a do tego chyba najdroższą…) Cóż, pozory czasem mylą… Ogólnie jedzenie w większości lodży było dobre albo bardzo dobre. Warzywa miały smak – pewnie uprawiane na tych małych poletkach które wciąż podziwialiśmy a nie produkowane przemysłowo.
Kawałek dalej zagaduje nas po polsku dwójka młodych ludzi. Chwilę rozmawiamy, skąd jesteście, my z Katowic, no my też z Katowic, a skąd dokładnie, itd. Okazuje się że jedno z nich mieszka dosłownie kilkaset metrów od nas! Trzeba pojechać w Himalaje, żeby spotkać ludzi z sąsiedniej ulicy – świat jest mały! 🙂
Schodzimy aż do Lukli i szukamy biura Summit Air aby przebukować bilety na jeden dzień wcześniej. To celowe działanie – lepiej mieć bilety na późniejszą datę i ewentualnie przebukować na wcześniej, niż nie zdążyć na swój lot gdy w górach coś się opóźni. Niestety biuro jest już zamknięte – spóźniliśmy się kilka minut. Kwaterujemy się w dość obskurnym hoteliku, ale za to takim który ma reklamę, że pośredniczy w załatwianiu lotów (a może wszyscy pośredniczą?) Trochę obawiamy się powtórki problemów a dość nam się spieszy, bo mamy już opłacony wyjazd do Tybetu za 3 dni. Po jakimś czasie dostajemy informację, że wszystko załatwione i że lecimy następnego dnia i to pierwszym lotem!

8 października

Kathmandu

Kathmandu

Rano pogoda dobra, loty są, wiec jeszcze rano jesteśmy w Kathmandu. Resztę dnia nic specjalnego nie robimy 🙂

9 października

Kathmandu

Kathmandu

To są wakacje! Cały dzień robimy na co mamy ochotę – nikt nam nic nie każe, nic nie musimy. Włóczymy się po mieście, odwiedzamy Durbar Square i inne mniej turystyczne okolice. Knajpka, ciasteczko, kawusia 🙂

10 października

Kathmandu

Kathmandu

Odbieramy wizy do Chin (95 USD/os), no i wraz z nimi nasze paszporty. A tak poza tym to mamy cały dzień dla siebie i znów nic nie musimy 🙂
Na zdjęciu piwo Everest. Takie to trzeba było wypić 🙂 Przez całą podróż może wypiliśmy ze 3 piwa i wszystkie załapały się na zdjęcia. Muszę to wyjaśnić, żeby nie było że z nas jacyś alkoholicy. Wręcz przeciwnie! 🙂

11 października

Nepalskie bezdroża

Nepalskie bezdroża

Ruszamy do Tybetu. Dziś tylko terenówka pod granicę. Póki co z nami jedzie tylko chińska rodzina – rodzice i ich prawie dorosła córka. Rodzice nie mówią po angielsku wcale, a córka niby coś mówi ale dogadać się nie jest łatwo. Zatrzymujemy się na lunch w takim miejscu, gdzie to wszystkie wycieczki się zatrzymują. Zastanawiamy się czy jacyś inni turyści których tam widzimy pojadą później razem z nami. Miało być nas 8 osób w busiku. Zaczynamy się czuć ograniczeni – zorganizowane podróżowanie nie dla nas…
Nepalskie drogi są bardzo zniszczone i pozmywane przez deszcze. Na nocleg zatrzymujemy się w nie za ciekawym miejscu. Nie kupujemy tam kolacji tylko idziemy do pobliskiej knajpki dla „tirowców”. Jesteśmy znów sami z tubylcami, jest klimatycznie i humory nam wracają 🙂

12 października

Gyirong

Gyirong

Rano śniadanie i przekraczamy granice z Chinami. Jeszcze przed granicą odbiera nas nasz tybetański przewodnik. Przejście graniczne to wielki gmach, a wewnątrz – jak na lotnisku. Prześwietlanie bagażu, kontrole, itp.
Jeszcze zanim tam weszliśmy Chinka która z nami jechała zakrzyknęła do nas coś w stylu witajcie w moim kraju. Zaraz…, to jest Tybet. Administracyjnie Chiny, ale wiemy jak sytuacja wygląda… Zrobiło się przez moment dziwnie, ale pokazuje to w istocie skuteczność chińskiej propagandy. Chińczycy po prostu nie wiedzą o Tybecie tego co wiemy my. Wiedzą, że Tybetańczycy zostali wyzwoleni spod wyzyskujących ich klasztorów, że chiński rząd inwestuje MASĘ pieniędzy w infrastrukturę w Tybecie. To akurat fakt – nowe drogi, elektryczność, zapory, elektrownie – ale nie koniecznie jest to robione dla rdzennych mieszkańców regionu przecież!
Tego dnia jedziemy tylko do Gyirong i nic nie robimy. Ponoć turyści nigdzie dalej nie mogą iść. Mamy odpoczywać i się aklimatyzować na 2800 m.

13 października

Everest Base Camp

Dzień ekstremalny dla wszystkich niezaaklimatyzowanych. 5 razy przekraczamy 5000m! Busem, po serpentynach! Tylko Chińczycy mogli coś takiego wymyśleć…
Dla nas to nic – przecież dopiero co byliśmy powyżej 5000 metrów w Nepalu, ale inni uczestnicy wycieczki (dwie pary Niemców i Brazylijczyk) cierpią, a nasi Chińczycy już całkiem umarli i nawet nie wychodzą z busa cokolwiek oglądać.
W EBC (Everest Base Campie) jesteśmy dłuższą chwilę. Mount Everest widoczny doskonale. Pogoda bezchmurna!
Zwiedzamy jeszcze mały klasztor tuż obok i zjeżdżamy w dół (a potem na przełęcz >5000m i znów w dół). Nocleg w Tingri na wysokości 4300m n.p.m. To w Tybecie normalna wysokość – teraz już tak będzie!

 

14 października

Shigatse

Shigatse

Dzień zwiedzania buddyjskich klasztorów. Dowiadujemy się sporo o samym buddyzmie, o historii Tybetu, obserwujemy też zwykłe życie obecnych Tybetańczyków. Kierujemy się do Shigatse.
Wciąż podróżuje z nami nasza trójka Chińczyków – rodzice z córką. Kiedy zatrzymujemy się na lunch i chcemy płacić okazuje się, że rachunek jest uregulowany. Za całą grupę zapłacił nasz Chińczyk. Tak musi być – jesteśmy gośćmi w jego kraju i nie mógłby inaczej. No dobrze, dziękujemy wielokrotnie i idziemy. Kolejnego dnia znów stajemy na lunch. Niemcy wołają nas i proponują, abyśmy teraz my zapłacili za chińską rodzinę. Tak dla rewanżu. Oczywiście popieramy ten plan i… nie ma za co płacić. Chińczyk znów zapłacił za wszystkich! Nam jest głupio, a on zadowolony. Chyba nie rozumiemy jeszcze tej kultury…

15 października

Droga do Lhasy

Droga do Lhasy

Coraz bliżej stolicy to i rejon coraz bardziej cywilizowany i zagospodarowany. Więcej pól uprawnych, ale wciąż góry (mijamy kolejną przełęcz na ponad 5000 m n.p.m.) i coraz więcej chińskich turystów. Na zdjęciu publiczna toaleta w wydaniu chińskim. Ta jeszcze nie najbardziej ekstremalna, bo ścianki między kabinami są dość wysokie (i w ogóle są). Męskie i damskie części na szczęście oddzielne 🙂

16 października

Lhasa

Koniec podróży busem. Tą noc już spędziliśmy w Lhasie. Po śniadaniu punkt obowiązkowy – Pałac Potala – rezydencja dalajlamów. Obecny – Dalajlama 14-ty tu nie urzęduje. Od wielu lat przebywa na uchodźctwie w Indiach. Wnętrza piękne i warte obejrzenia, choć to już bardziej muzeum niż oryginalny pałac. Wewnątrz ciasno, a turystów dużo. Przewodnik nas pogania i nie ma czasu oglądać tyle ile by się chciało. Mamy na bilecie określony czas po którym musimy opuścić pałac. Jeśli się spóźnimy to biuro turystyczne nie dostanie wejściówek do pałacu dla kolejnych swoich klientów. Przewodnikowi więc zależy. Tak to działa…
Lhasa to ważne miasto dla pielgrzymów – wielu ich widać z malą w jednej ręce i młynkiem modlitewnym w drugiej, podobnie jak w Shigatse. Ważne też dla turystów – zagranicznych i chińskich. Tych ostatnich jest tu bardzo dużo. Odnosimy wrażenie, że czują się tu u siebie. Ot, zwykłe stare miasto i zabytki. Z resztą sami mieszkańcy Lhasy to pół na pół – Tybetańczycy i Chińczycy. Chiński rząd pozbywa się Tybetańczyków i ich odrębności w sposób skuteczny, nawet niekoniecznie używając siły, na przykład oferując dobre warunki i preferencyjne traktowanie dla mieszanych chińsko-tybetańskich małżeństw… Stara kultura znika po cichu i wkrótce zostanie już tylko w muzeach, w obiektach pięknie przez władzę ludową odrestaurowanych…

17 października

Lhasa

Lhasa

Na dziś zaplanowane zwiedzanie kolejnych klasztorów. Trochę nas to już nudzi bo jednak wszystkie są bardzo podobne. Mamy też mieć szansę zobaczyć debatę mnichów, co nas intryguje dużo bardziej. Faktycznie, już w pierwszym klasztorze widzimy dużą grupę mnichów obserwujących debatę kilku innych. Wygląda to trochę jak jakiś egzamin. Debatujący jedni siedzą, a drudzy wykrzykują coś do nich mocno gestykulując i uderzając jedną dłonią w drugą. Wokół wielu turystów z aparatami, jako że rzecz jest faktycznie ciekawa i fotogeniczna 🙂 Trochę później, już w innych klasztorze idziemy na dziedziniec debat. Z daleka słyszymy wielki hałas. Dziesiątki mnichów krzyczą do siebie w małych grupach, gestykulując przy tym i klaszcząc dłońmi. Całe zajście nie jest niczym nadzwyczajnym. W buddyjskich klasztorach od wieków praktykuje się naukę poprzez taką debatę. Ma to na celu doskonalenie w zadawaniu pytań i szybkim udzielaniu odpowiedzi, które mają być na temat i akuratne. Ułatwia to też przyswajanie zdobywanej wiedzy.

18 października

Kolej Tybetańska

Kolej Tybetańska

Koniec wycieczki. Przewodnik ma tylko obowiązek odtransportować turystów na lotnisko, lub jak w naszym przypadku na dworzec kolejowy. Wykombinowaliśmy sobie, że wyjedziemy z Lhasy pociągiem za ~300zł zamiast samolotem, najtaniej do Kathmandu (co nie bardzo nam pasowało) za ponad 2000zł. Z Chin już miały być niedrogie loty do Indii, ale o tym później. Docieramy więc na dworzec, bilety mamy kupione przez internet, wystarczy tylko je odebrać w kasie pokazując numer rezerwacji. Jest tylko jeden problem. Przy wejściu na dworzec prześwietlają bagaże i patrzą czy nie ma niedozwolonych przedmiotów. Tak jak do bagażu podręcznego w samolocie. Tyle, że do pociągu nie nadaje się bagażu rejestrowanego i wszystko jest przecież podręcznym. Wiele naczytaliśmy się o konfiskowaniu scyzoryków i innych noży. Oczywiście też coś takiego posiadam, ale jest ukryte głęboko. Coś tam wypatrzyli na prześwietleniu i każą wypakowywać. Udaję, że nie wiem o co chodzi, tym bardziej, że widzę że przeszukiwanie nie bardzo im idzie. Do tego kierowca który nas przywiózł coś do przeszukujących zaczyna pokrzykiwać. Ci są już coraz bardziej zestresowani i dają spokój. Pakuję się szybko ciesząc się z zachowania scyzoryka 🙂 Takie abstrakcje ponoć tylko tutaj.
Znów podróżujemy sami – tak jak lubimy! Jedziemy do Xi’an. Mamy być na miejscu za 33 godziny…

19 października

Xi’an

Xi’an

Wagony sypialne wygodne, ale z uwagi na czas jazdy podróż zaczyna być męcząca. Powoli zaczynają też irytować wrzeszczący do siebie Chińczycy – chyba wracający z wycieczki do Tybetu. Widoki z okna trochę rekompensują uciążliwości, choć z autobusu były podobne… Na podróż zaopatrzyliśmy się, jak na Chiny przystało, w zupki chińskie. Nie my jedyni oczywiście. Co chwile przechodzi też obsługa i można kupić różne chińskie specyfiki.
Do Xi’an docieramy wieczorem z niewielkim opóźnieniem. Taksówek nie ma, za to jest długa kolejka oczekujących. Jak większość wysiadających idziemy pieszo w stronę centrum i upatrzonego hostelu, licząc, że coś złapiemy po drodze. Jest już ciemno. Pustych taksówek jednak nie ma, do tego hostel okazuje się być pełny. Drugi też. Jakiś maraton mają następnego dnia o ile dobrze zrozumieliśmy i jest wielu przyjezdnych. Pan z recepcji dzwoni w inne miejsce i zamawia nam taksówkę (którą opłaca telefonem, więc jedziemy za free). Hostel na 12 piętrze bloku, ale prawie w samym centrum. Jest OK. Uroki podróżowania 🙂

20 października

Xi’an

Xi’an

Dzień zasłużonego odpoczynku. Penetrujemy różne zakamarki miasta, ale też tego dnia musimy zorganizować bilety lotnicze do Indii. Robimy to przez telefon, siedząc na murku, podłączeni do Starbucks-owego WiFi. Wcześniej byliśmy tam na kawie, więc hasło mamy legalnie 🙂
Z biletami niestety jest problem. Ani nie jest tanio, ani nie ma dobrego połączenia… Jak się okazało oferta która wcześniej widzieliśmy nie miała w cenie bagażu, o czym można się dowiedzieć dopiero próbując kupić bilet. Natomiast dodanie bagażu kosztuje drugie tyle co bilet! Tak, więc uwaga na bilety w Chinach! Próbujemy jeszcze wypytać w naszym hostelu, ale jedno co mogą nam zaoferować to poszukanie połączeń w wyszukiwarce w telefonie… Pani nas ostrzega, żeby uważać na którąś z linii bo leciała nią ostatnio za granicę, nie doczytała, że w cenie nie ma bagażu i słono zapłaciła na lotnisku. Finalnie kupujemy co jest (ale z bagażem w cenie) – lot Xi’an -> Shenzhen -> Kuala Lumpur -> Kochi.
Wieczorem próbujemy zorganizować wegetariański obiad na ulicy ale okazuje się to praktycznie niemożliwe. Przygotowaliśmy sobie nawet na translatorze w komórce odpowiedni napis – że chcemy bez mięsa. Pokazujemy go i wydaje się, że wszystko zadziało jak należy, aż dostajemy talerze pod nos, a tam… rosołek z pływającymi kawałkami mięsa. Drugie danie podobnie… Chiny.

21 października

Huashan

Był plan aby zrobić jednodniowy wypad do Huashan w góry. To tam gdzie jest taki fajny kawałek szlaku z pionową skałą i przyczepionymi do niej drewnianymi kładkami który wszyscy udostępniają na Fejsbukach. Prognozy nie za dobre, ale jedziemy. Najpierw pociągiem. Miał być szybki i faktycznie jedzie szybko i gładko.  W końcu zauważam, że jest wyświetlacz aktualnej prędkości i pokazuje… 306 km/h! Oj, Chiny powoli Europę już przeganiają, nie wspominając o naszym PKP… Dalej jednym busem, drugim busem i kolejką linową w górę, jak prawdziwi niedzielni turyści 🙂 Niestety caly czas sa geste chmuty i pada. Plank walk jest zamknięty. Robimy mały spacer szlakiem wraz z tłumem chińskich turystów i inną kolejką linową jedziemy w dół. Było ładnie, ale trochę jesteśmy zawiedzeni bo główny cel nie został zrealizowany. Więcej już tu pewnie nie przyjedziemy… Wracając liczę pozostałą gotówkę i widzę, że nie jest dobrze. Nigdzie nie dało się zapłacić kartą, ani też nie było bankomatu. Ani przy kolejkach linowych, ani na dworcu kolejowym w Huashan, ani na dworcu w Xi’an. Brakło nam niewiele – na ostatnie metro. Jedziemy na niewłaściwie opłaconym bilecie i bramki nie chcą nas wypuścić… Kierują nas do kasy aby dopłacić, ale macham kartą i rozkładają ręce. W końcu otwierają bramki i każą nam sobie iść… Dobrze, że nas tu nie znają 🙂
Chińczycy obecnie najczęściej płacą telefonem, skanując QR-kod sprzedawcy, wpisując sumę i pokazując potwierdzenie. Do tego potrzeba zapewne umowy z odpowiednim bankiem, więc to nie dla nas. W centrum Xi’an znajdujemy w końcu bankomat i wypłacamy resztę pieniędzy z naszego Revolut-a. Resztę, bo doładować się nie da. Serwery zablokowane i aplikacja nie działa. Czas uciekać z tego kraju.

22 października

Wracamy do Indii

Wracamy do Indii

Rano jeszcze tylko zakupy herbaty i jedziemy na lotnisko. Lot Xi’an -> Shenzhen -> Kuala Lumpur -> Cochin.

23 października

Kochi

Kochi

Tak więc jesteśmy w wymarzonej Kerali i znów jest ciepło 🙂 Trochę nie wiemy gdzie się zatrzymać i dobrym wyborem okazuje się turystyczny Fort Kochi. Proponują nam różne kwatery, ale chcemy najpierw sprawdzić jedną opisaną w Lonely Planet. Przyjeżdżamy tam i zostajemy! Super sympatyczni właściciele, przyzwoity pokoik i zielony taras na dachu (foto) gdzie serwowane są śniadania takie duże i urozmaicone, że nie jesteśmy w stanie ich zjeść!
Pod wieczór idziemy na spektakl Kathakali – tradycyjnego keralskiego teatru. Ciekawe doświadczenie, ale dobrze, że dla turystów prezentowane są krótkie wersje spektaklu (plus make-up aktorów). Regularne przedstawienia mogą trwać wiele godzin i dla nas nie są łatwe do zrozumienia. Śpiewane są w lokalnym języku malajalam, ale i tak najważniejsze są gesty i mudry. Znaczenia części z nich można się domyśleć, ale nie w stopniu, żeby podążać za granym wątkiem.

24 października

Backwaters

Backwaters

Wycieczka na backwaters, czyli sieć gęstych kanałów. Dużo wody, przyroda, lokalnie. Sporo czasu spędzamy na łodzi, gdzie z przewodnikiem toczymy ciekawe dyskusje na temat różnic kulturowych ludzi Indii i nas – ludzi Zachodu.

25 października

Kerala

Kerala

Rano na jogę, później śniadanie na naszym dachu, następnie w drogę do Munnar. Wynajęliśmy auto z kierowcą na dwa dni. Mamy też zarezerwowany nocleg w okolicy Munnaru. Wszystko załatwił nam nasz sympatyczny gospodarz, choć miał też inne rzeczy na głowie bo akurat odwoził swoją matkę do szpitala. Bardzo nas przepraszał, że nie zrobi nam śniadania na świeżo, tylko wszystko przygotuje wcześniej i będzie na nas czekało.
Nasz kierowca zna trasę i wie gdzie warto się zatrzymać. Robimy postoje przy fajnych wodospadach, przy ekologicznej farmie gdzie uprawiane as roślinne składniki różnych ajurwedyjskich specyfików i w innych równie ciekawych miejscach.

26 października

Munnar

Munnar

I w końcu zobaczyliśmy jak rośnie herbata! Już od dawna chciałem wejść na taką uprawę i zobaczyć wszystko z bliska, dotknąć, powąchać.
Z wejściem na plantacje herbaty nie jest łatwo. Większość jest szczelnie ogrodzona drutami kolczastymi. Nie wiem po co. Gdy zapytać robotników czy można wejść na chwilę to odpowiedź jest że nie. Ale dlaczego? Zrobimy coś tej herbacie? Przecież to roślina jak żywopłot. W końcu w innym miejscu pytamy i tak, możemy wejść na chwilę bo nie ma nadzorcy! Cieszymy się jak dzieci 🙂 Jeszcze trochę dalej krzewy herbaciane są już przy samej drodze. Wołam do kierowcy żeby się zatrzymał i idę narwać trochę liści. Mało – po wyschnięciu było tego na jeden kubek. Ale kilka tygodni później w domu wypiłem zieloną herbatę z własnoręcznie zebranych liści 🙂

27 października

Kolej

Kolej

Czas się pożegnać z Kochi. Teraz Varkala. Można pojechać autobusem (5h) albo koleją (4h). Wybieramy pociąg który już na początku spóźnia się godzinę. Jedzie trochę i stoi. I stoi. I stoi… Mówią, że remont torów… I tak 3 godziny stoi. Docieramy na miejsce już po ciemku. Wszystko już pozamykane. Chodzimy wte i wewte szukając kwatery upatrzonej w przewodniku. Kiedy ją znajdujemy to okazuje się że jest pełno i niezbyt ładnie. Postanawiamy się ulokować gdziekolwiek i poszukać czegoś rano.

28 października

Varkala

Varkala

Idziemy szukać fajnego miejsca bo może zostaniemy tu kilka dni. Najpierw śniadanko i pyszne soki w knajpce na klifie. Od razu humory nam się poprawiają. Wybór kwater jest. Jesteśmy przed sezonem. Szukamy, oglądamy. Już mamy coś upatrzone kiedy stoimy przed eleganckimi domkami przy samym klifie. Wyglądają na drogie i nawet nie chcę pytać o cenę. I to byłby błąd, bo ta okazuje zupełnie akceptowalna! Przenosimy się tu czym prędzej 🙂
Foto: tradycyjne indyjskie stroje do kąpieli w morzu…

29 października

Varkala Beach

Varkala Beach

Zaczyna się układać porządek dnia. Najpierw śniadanko z pysznym sokiem. Później lody i mrożona kawa. Następnie zupka. I na koniec coś jeszcze. Bez piwa (jak cały wyjazd). Piwo tu drogie – 15zł za butelkę. A szklanka świeżego soku 4zł. Wybór jest oczywisty 🙂 Wieczorem foto-sesyjka jogowa przy zachodzącym słońcu. Fotki przydały się tu 🙂

30 października

Varkala Beach

Varkala Beach

Mówią, że kto przyjeżdża do Varkali na tydzień zostaje miesiąc. I u nas sprawdza to się idealnie. Jeszcze chcieliśmy pojechać do Trivandrum na jogę, jeszcze myśleliśmy o odwiedzeniu Kovalam, ale nie, nigdzie się nie ruszamy. Jest nam tu dobrze! Spacerujemy po okolicy, robimy piękne fotki, joga na plaży. W poszukiwaniu bankomatu udajemy się też do centrum Varkali. Sprawdzamy ich chyba z 10 i żaden nie chce nam dać pieniędzy. Taki mają kaprys. Dobrze że u nas, na samym klifie, znajdujemy małe biuro turystyczne które potrafi wypłacić gotówkę z karty za niewielką opłatą. Na wyciągu jest to zwykła transakcja bezgotówkowa. Da się 🙂

31 października

Varkala Beach

Varkala Beach

Czas szybko mija. To nasz ostatni dzień tutaj. Na wczesny poranek zamawiamy taksówkę do Trivandrum (właściwie Thiruvanantapuram) na lotnisko.
Tu kolejna lekcja. Wszystko mamy, ale nie możemy wejść na lotnisko! Bilety do Delhi kupowaliśmy przez telefon i nie mamy nic wydrukowanego. Przecież pokazuje się paszport i tyle wystarcza. Ale nie w Indiach! Tu nas nie chcą wpuścić na lotnisko w ogóle jeśli nie pokażemy im naszego biletu na którym będą nasze nazwiska. Mam potwierdzenie z kodem rezerwacji, ale bez nazwisk. Nie wystarcza… Odsyłają nas do kantorka gdzie można wydrukować e-tickety. Pani obsługuje leciwy komputer niesłychanie wolno i wychodzi jej, że nie ma takiej rezerwacji! I tu olśnienie, może mam w telefonie jeszcze jakieś inne maile gdzie będą nasze nazwiska? Mam. Działa. Wpuszczają nas na lotnisko. A mało brakowało byśmy zostali w Kerali na dłużej 🙂

1 listopada

New Delhi

Mamy cały dzień na Delhi. Jako, że wylatujemy do Europy wcześnie rano, postanawiamy zatrzymać się gdzieś niedaleko lotniska. To rejon niezbyt interesujący. Jest sporo wielgaśnych hoteli – dość obskurnych i na zewnątrz i wewnątrz, a przy tym niezbyt tanich. Żeby nie szukać cały dzień gdzieś tam się zatrzymujemy i jedziemy metrem do centrum. Bankomaty nadal nie lubią naszych kart wypisując tylko jakieś niezrozumiałe kody błędu. Radzimy sobie wymieniając rezerwowe dolary.
Kolejna noc znów nie całkiem przespana bo na 4 rano zamawiamy taksówkę na lotnisko.

2 listopada

Rzym

No i wracamy do Europy. Jeszcze 24h czekania na samolot w Rzymie. Zabukowaliśmy sobie nocleg niedaleko Placu Świętego Piotra. Przemierzamy Rzym z tłumem turystów. Wieczorem czujemy się nieszczególnie, a w nocy okazuje się że zatruliśmy się czymś bardzo. Oboje. Może lodami? Kto wie… Tutaj, w Europie, prawie w domu! Po blisko 2-miesięcznej podróży. Znów nieprzespana noc i idziemy półżywi na pierwsze metro. Na lotnisku staramy się wyglądać normalnie żeby ktoś nie postanowił nas nie wpuścić do samolotu. Jeszcze parę godzin czekania na pociąg w Warszawie, kolejne parę godzin podróży, jeszcze ostatnia taksówka i koniec. Jesteśmy w domu.
Jak podsumowujemy podróż? Za krótka! Na tyle rzeczy brakło czasu. Wszędzie byliśmy tak krótko. Mamy niedosyt Radżastanu. Jesteśmy zachwyceni Himalajami. Już wiemy, że na pewno w nie wrócimy! Póki co – co zobaczyliśmy i co przeżyliśmy to nasze! 🙂

Informacje praktyczne
Pieniądze
  • W Indiach używamy Rupii (indyjskich), w Nepalu Rupii (Nepalskich) a w miejscach turystycznych ew. dolarów. W Tybecie i Chinach chińskiegu Yuana.
  • W Indiach i Nepalu z płatnościami kartą często jest problem. W Chinach trochę lepiej pod tym względem, ale też nie całkiem różowo.
  • We wszystkich krajach da się wypłacic lokalną walutę z bankomatów – teoretycznie 🙂
  • W Indiach tylko niektóre bankomaty pozwalają wypłacić bez prowizji – najczęściej udawało nam się to w bankomatach SBI (State Bank of India). Zawsze jest informacja na ekranie przed dokonaniem wypłaty czy będzie pobrana prowizja. Często bankomaty mają humory… Trzeba się liczyć z tym, że nagle z żadnego bankomatu w mieście nie będzie się dało wypłacić, bo albo będą puste, albo pojawi się jakiś tajemniczy kod błędu. Warto wypłacać z wyprzedzeniem jak jest okazja i mieć zapas gotówki.
  • W Nepalu praktycznie nie ma bankomatów pozwalających wypłacić bez opłaty (zazwyczaj jest to stała kwota 500Rs – ok. 17zł!). Do tego są dość niskie limity jakie można wypłacić jedną transakcją: 25000Rs (~800zł) w Kathmandu, czy 10000Rs (~300zł) w Lukli czy Namche Bazaar.
  • W Chinach wypłaty bez prowizji i bez problemów. Chyba, że wcześniej trzeba zasiić konto przez internet to może się okazać, że strona naszego operatora banku (jak np. mój Revolut) jest w Ciinach niedostępna!
  • W turystycznych miejscach w Indiach i Nepalu łatwo wymienić dolary czy euro. Kurs jest zupełnie przyzwoity i chyba wciąż to najpewniejsza metoda (stan na rok 2018) o ile nie boimy się nosić dużej gotówki przez cały czas.
Wizy i pozwolenia
  • Wizę do Indii załatwiamy on-line tutaj. Koszt: 82USD (w 2018). Czas oczekiwania – 4 dni. Formularz trochę skomplikowany, ale ogólnie bezproblemowo. Finalnie dostajemy wizę 2-krotnego wjazdu co jest niezbędne gdy chcemy „wyskoczyć” z Indii do innego kraju na chwilę. Uwaga: e-Visa pozwala na wjazd tylko drogą lotniczą i tylko przez wybrane lotniska!
  • Wizy do Nepalu kupujemy na lotnisku. Cena zależna od tego na ile potrzebujemy wizę.
  • Aby wjechać do Tybetu potrzebny jest Tourist Travel Permit. Jego zorganizowaniem zajmują się chińskie czy tybetańskie biura organizujące „wycieczkę” . Nie da się Tybetu zwiedzić indywidualnie (obywatele Chin mogą). Organizowanie dokumentów nawet w trybie pilnym trwa około 2 tygodnie. Warto to zorganizować przed wyjazdem. My zleciliśmy to w Kathmandu (zostawiliśmy nasze paszporty!) i pojechaliśmy na trek do bazy pod Everestem. Jak się okazało loty domestic (do Lukli) są do zrobienia mając tylko kserokopię paszportu. Dodatkowo potrzebowaliśmy też wizy chińskie, bo planowaliśmy z Lhasy pojechać pociągiem transtybetańskim w głąb chin zamiast wylatywać (jak wszyscy) samolotem. Tu pojawił się mały problem logistyczny. Wszystkie osoby wypisane na jednym Travel Permicie muszą wyjechać z Tybetu razem. Natomiast permit wydawany jest dla minimum 5 osób, a my byliśmy tylko we dwójkę… Biuro rozwiązało sprawę sprytnie dając nam permit, gdzie oprócz naszej dwójki były jakieś 3 nieznane nam osoby i wszystko zadziałało jak należy 🙂
Internet
  • W Indiach, Nepalu i Chinach WiFi jest dostępne w każdym hoteliku, czy turystycznej knajpce.
  • W lodgeach na treku pod Everest WiFi jest dostępne, ale płatne.
  • W Indiach na większości dworców kolejowych WiFi jest dostępne (projekt przy współudziale Google), jednak aby się podłączyć wymagana jest rejestracja i wpisanie kodu otrzynamego SMS-em, który dochodzi tylko na lokalne numery… Teoretycznie można by kogos poprosić u „użyczenie” numeru, ale nie próbowaliśmy. Wydaje się też, że nie wszystkie usługi są zablokowane, bo „WiFi calling” się podłączył bez rejestrowania! Nie sprawdziliśmy czy działał.
  • W Chinach uwaga na cenzurę! Całkowicie zablokowane są wszystkie serwisy Google’a (gmail, youtube, mapy, itd), a także Facebook. Dowolne inne strony też mogą nie działać (np. strona polskiego PKP, czy apka do Revolut-a!) Rozwiązaniem może być zaopatrzenie się w VPN, ale ciężko to zrobić z terenu Chin (poblokowane wyniki wyszukiwania, apki do VPN, itd.)