Valladolid

Dzien cenot. Suytun, Hubiku, Oxman, wszystkie po 150mxp/os. Wszystkie piękne ale i turystyczne. Na koniec dwie koło siebie: Samula i X-Keken, płatne razem 125mxp/os.
Pierwsza z nich, Suytun (to ta na zdjęciu powyżej), to miejsce robienia fotek (a także teledysków). Najpierw należy się ustawić w kolejce, odczekać swoje (w naszym wypadku jakieś 30 minut, więc znośnie), po czym można na 5 minut (odliczane!) wejść na środek i zrobić sobie ekstra fotki będąc oświetlonym wpadającym przez dziurę w suficie snopem światła (o ile akurat nie ma chmur jak nam się zdarzyło). Zabawa jest przednia 🙂

Ostatnie kilka dni wiele się działo. Sporo się przemieściliśmy, na liczniku już w sumie przejechane grubo ponad 2tys km. Niemal cudem ale udało się spełnić kolejne marzenia, zobaczyłam flamingi, tysiące tych pięknych, różowych ptaków – swoją drogą nie wierzyłam, że są aż tak mocno różowe ale… rzeczywiście są! 🙂
Kolejne piękne cenoty z krystaliczną wodą, chyba wymoczyłam się za wszystkie czasy! Do jednych wymagają założenia kapoków a do innych nie, można skakać oraz rozkołysać się na linie jak na huśtawce i skoczyć. Koszt jednej cenoty różnie, od 16zł – 60zł (80 – 300 pesos). Najlepiej zachowane i największe strefy archeologiczne Mayów.

Nasze obserwacje:
– Tubylcy nie lubią Amerykanów ale lubią ich pieniądze.
– W strefie archeologicznej Chichén Itzá obsługa przegrzebała nasz niewielki plecaczek gdzie nosimy kamerę i sprzęt fotograficzny, znaleźli – UWAGA! – ciastka i kazali nam je wyrzucić. To ja się pytam czy to zoo że się boją karmienia zwierząt?
– Po chwili, już na terenie strefy same stragany, setki straganów z rękodziełem oraz chińszczyzną oraz knajpa z przekąskami… i już wiesz o co chodzi z nie wnoszeniem malutkich ciastek.
– Chcesz sobie zrobić zdjęcie z piramidą? Nie zrobisz, zapomnij! Grzecznie poprosiłam jakiegoś Pana aby przeszedł kawałeczek dalej bo chciałabym zdjęcie (nota bene on takie sobie robił chwilkę wcześniej) niestety Pan zjechał mnie z góry do dołu, że on sobie może tu być bo to jest dla wszystkich i stanął on i jego żona celowo pomiędzy mną a Krzyśkiem z aparatem i zaczął skakać i strasznie głośno krzyczeć, wyglądali oboje jakby odgrywali jakąś scenkę. Ich akcent… i już zrozumiałam dlaczego Meksykanie za nimi nie przepadają. W wielu innych sytuacjach nasza podobna obserwacja ale wracajmy do Meksyku.

Nadal nie znaleźliśmy pięknej, szerokiej plaży. Te hotelowe dla gości na all-inclusive w miarę ale tam nie usiądzie turysta spoza hotelu (nawet za opłatą).
Ludzie – różni, poza wybrzeżem generalnie bardzo mili i uczynni, policja opisywana w przewodnikach i na blogach jednym słowem „unikaj”- my mamy same bardzo dobre doświadczenia. Sporo zatrzymań i kontroli, zawsze pytają o różne rzeczy, chcą zwyczajnie zagadać, jeśli choć trochę znasz hiszpański to jesteś super.
Angielski – w większości miejsc nie działa totalnie i na serio ważniejszych rzeczy bez znajomości hiszpańskiego nie załatwisz.
Noclegi – nadal wszędzie bardzo drogo.
Wczoraj i dzisiaj nocujemy w Valladoid, cena za pokój (około 150zł po przeliczeniu), znaleźliśmy ostatni wolny pokój, straszliwa nora i obrzydliwie śmierdzi lizolem ale przetrwamy.
Jutro za to będziemy już na (ponoć) pięknej wyspie Holbox, tam już zabukowaliśmy ładne cabañas. Potem wypad na Isla Mujeres (wyspa kobiet) i do domu by za 1,5 tyg zmienić znów klimat na nieco zimniejszy i bardziej górski.

— Anetka