Kolejny dzień schodzenia. Droga dość się dłuży więc umilamy ją sobie podziwianiem krajobrazów i fotografowaniem. Dopiero idąc w dół mamy na to czas. Przechodzimy wiszące mosty, mijamy tragarzy i objuczone jaki (a właściwie mieszańce jaka z krową).
Zaczyna padać deszcz. Ponoć od kilku dni pada, ale nie zauważyliśmy tego bo byliśmy w tym czasie powyżej deszczowych chmur. Zatrzymujemy się na chwilę w chacie wyglądającej jak cukiernia – z apetycznymi ciachami na wystawie i… jemy najgorsze ciastko i pijemy najgorszą kawę w Nepalu (a do tego chyba najdroższą…) Cóż, pozory czasem mylą… Ogólnie jedzenie w większości lodży było dobre albo bardzo dobre. Warzywa miały smak – pewnie uprawiane na tych małych poletkach które wciąż podziwialiśmy a nie produkowane przemysłowo.
Kawałek dalej zagaduje nas po polsku dwójka młodych ludzi. Chwilę rozmawiamy, skąd jesteście, my z Katowic, no my też z Katowic, a skąd dokładnie, itd. Okazuje się że jedno z nich mieszka dosłownie kilkaset metrów od nas! Trzeba pojechać w Himalaje, żeby spotkać ludzi z sąsiedniej ulicy – świat jest mały! 🙂
Schodzimy aż do Lukli i szukamy biura Summit Air aby przebukować bilety na jeden dzień wcześniej. To celowe działanie – lepiej mieć bilety na późniejszą datę i ewentualnie przebukować na wcześniej, niż nie zdążyć na swój lot gdy w górach coś się opóźni. Niestety biuro jest już zamknięte – spóźniliśmy się kilka minut. Kwaterujemy się w dość obskurnym hoteliku, ale za to takim który ma reklamę, że pośredniczy w załatwianiu lotów (a może wszyscy pośredniczą?) Trochę obawiamy się powtórki problemów a dość nam się spieszy, bo mamy już opłacony wyjazd do Tybetu za 3 dni. Po jakimś czasie dostajemy informację, że wszystko załatwione i że lecimy następnego dnia i to pierwszym lotem!